„Historie Ociekające Farbą Po Ścianie”- Wywiad z Patrykiem Łukaszukiem (Paka Art Studio)

Opublikowano: 31/12/2018
Autor: Mariusz Kaszuba
Zdjecie newsa

Działalność Paka Art Studio, za którą stoi Patryk Łukaszuk swoimi początkami sięga roku 2003, od tamtej pory nieustannie ozdabiając legalne ściany miast naszego kraju. Obecnie w dużej mierze zajmuje się zleceniami komercyjnymi oraz organizacją jamów graffiti. na które zaprasza topowych writerów z całej Polski. Swoją przygodę z malowaniem postanowił uwiecznić pod postacią książki „Historie Ociekające Farbą Po Ścianie”. Wydawnictwo w limitowanym nakładzie ukaże się już w przyszłym roku.

W 2019r będziesz świętował 17 lat swojej działalności. Zacznijmy standardowo jak zaczęła się twoja przygoda z farba?

Wszystko zaczęło się dość niepozornie, mówię tak dlatego, iż siedząc dziś tutaj nigdy nie myślałem, że młodzieńcza zajawka rozwinie się tak mocno, i będzie stanowiła niesamowity filar w moim prywatnym życiu. Wiesz mówię tu o tym, jak  gówniarska zajawka przerodziła się w prawdziwa życiową pasję. Dziś chyba na próżno szukać dni, w których nie myślę o kolejnych projektach i wciąż mam w sobie ten głód tworzenia czegoś nowego. Niemal każdego dnia dbam o to żeby móc myśleć o przyszłości artystycznej. Stare czasy mają tu twardą podstawę do tego co dziś z kulfona wyrosło (śmiech). Choć obecnie ciężko mówić o czasach przeszłych i przyznawania się do tego, że wtedy to byłem ja, dziś wiem jak daleko mnie to zaprowadziło w późniejszym czasie i myślę, że warto było
pójść w tą stronę. Jak niegdyś nawinął Abradab – „Że gdybym mógł cofnąć czas jakąś metodą,
poszedłbym drugi raz tą samą drogą”. Mówię tu o czasach kiedy pierwsze swoje zarobione pieniądze ładowałem w farby, a jako b-boy byłem mocno  związany z kultura hip-hopową, a to tym bardziej podkręcało moją zajawkę.
Na początku mojej twórczości byłem mocno osadzony w literach, czyli tej głównej idei artystycznej graficiarzy, jednak z upływem lat ewoluowało to na tyle że zauważyłem iż cały ten talent mocno się rozbił i mogłem stwierdzić że posiadam coś takiego jak przestrzenne widzenie. Polega to na tym że przenoszenie projektu liter z małego szkicu na większą ścianę u mnie ewoluowało w przenoszenie zdjęć, które trzymam w ręku na większe formaty ścienne i tak zostało do teraz.
bez używania pomocniczych kratek czy rzutników, bez żadnej szkoły czy studiów. Przez te ostatnie 17 lat artystycznej pracy sam wyrobiłem w sobie to co pozwala mi dzisiaj marzyć o kolejnych realistycznych projektach. Można powiedzieć, że mocno oddycham tym co tworze i w każdym najmniej
spodziewanym momencie mogę znaleźć inspiracje do kolejnego dzieła, a najlepsze są takie, które wpadają znienacka, kiedy zamyślony jedziesz i nagle pomysł krzyczy do Ciebie z miejskiego bilbordu. Nie będę ukrywał, mój ojciec mocno mnie ganiał w młodzieńczych czasach za farby, za tą cała zaczętą przygodę,
może po prostu bał się o moją przyszłość, że nie wyjdzie z tego nic dobrego, gdyż pochodzę z czasów kiedy graffiti było kojarzone wyłącznie z wandalizmem. W tamtym okresie malowało się pod osłoną nocy, a efektami nocnych wojaży były pociągi i szybkie srebra, legalnych miejscówek
nie było zbyt wiele, a malować się chciało, apetyt rósł w miarę jedzenia. W dobie postępu wszystko powoli się rozwijało i dopiero po kilku latach mogliśmy  wszyscy spotkać się na legalnych ścianach tworząc klimat pikników. Akurat mój pierwszy pamiętam w Gdyni Redłowie w 2002 roku na starym szpitalu. Tam chyba tak naprawdę zaczęła się cała późniejsza przygoda, bo tam widziałem po raz pierwszy na żywo
artystów tworzących trójmiejską scenę graffiti oraz B-boy-ów, których popisy również mogłem zobaczyć na macie (chłopaki z United Breakers i ABC wirowali na ostatnim pietrze), a wtedy jeszcze też byłem mocno zakorzeniony w tanecznej zajawce. To był niesamowity klimat, który rozpoczął moją podróż życia z plecakiem pełnym Hip Hopu.

Redłowski szpital to była klasyczna miejscówa, też regularnie byłem tam obecny. Wspominam ten okres jako istne szaleństwo, dzieciaki pod wpływem serii Men In Black poszły na otwartą wojnę z koleją, jako że Lębork i Trójmiasto leżą od siebie rzut beretem, jak to wyglądało z twojej perspektywy, i czy też miałeś ciągoty ku yardom?

W naszym mieście nie było jeszcze wtedy SOK (Służby Ochrony Kolei) i bujaliśmy się po miejscówkach, przesiadywaliśmy na bocznicach, siedząc w pociągach SKM obmalowanych we wrzuty z różnych rejonów Polski. Z tego co pamiętam najdalszy dosięgał Bydgoszczy, ale szczególnie w wakacje były one robione przez turystów (podróżujących grafficiarzy) niemal z każdego miasta. W taki sposób mogłem oglądać galerie ludzi z całego kraju. Dopiero później zaczynano nas stamtąd przeganiać, kiedy skumali, że oglądamy coś czego służby kolejowe nie popierały. W tamtym okresie jeszcze nie bujałem się z farbami żeby malować, ale jako BBoy mocno
doglądałem jak tworzy się historia graffiti w Polsce. Oczywiście takie filmy jak „Men in Black 2” czy 3 oraz „Trzeba Rąbać” stale przywoziło się na vhs-ach z gdańskiego Chromu i do dziś mam w swoich zbiorach różne wydawnictwa o tematyce graffiti, które stamtąd nazwoziłem by łyknąć wiedzy i karmić oczy. Później te Vhs-y zastąpiły mi magazyny o tematyce graffiti, a były to jeszcze czasy kiedy „Brain Damage” można było znaleźć w empikach na terenie całego kraju.
Pamiętam jak wolny czas spędzało się oglądając nowe prace na kolejkach wjeżdżających na stacje w Lęborku, a wtedy pociągi były niemalże w całości upaćkane farbą, zarówno świeżymi jak i już nieco zmytymi pracami. Wiele z nich można obejrzeć w starych numerach „Ślizg”, ja miałem to przełożenie, że widywałem je na żywo. Dzisiaj już się tego u nas nie widzi choć bywając w rożnych częściach polski jak np: Wrocław,
 zauważam, ze tam stale trzaska się traffiki. Mogę jedynie wspomnieć, że jak staniemy na jednej z ulic, gdzie pociągi przejeżdżają nad ulica po moście, ma się wrażenie jakbyśmy znaleźli się w czasach, kiedy metro pokonywało nowojorskie dzielnice i to sprawia takie fajne uczucie, że sztuka graffiti mocno wbija się w architekturę przestrzeni miejskiej
kiedy jest ruchoma. Jeżeli chodzi o takie akcje jak „Men in Black” to dziś szczerze mogę polecić fajne wydawnictwo, które nazywa się „U nas nie zrobisz” i choć mocno odbiega to od tego co staram się tworzyć, to film bardzo mocno mnie zainspirował muzyką i podróżami, które poczynił autor, i to jest taki zajebisty fun w tym wszystkim, bo podróże z farba to chyba najlepsza
esencja tworzenia graffiti dająca poczucie artystycznego spełnienia. To jest taki moment jak dla sportowca, który wyrusza na swoje pierwsze zawody. Myślę,że mogę to uczucie porównać z takim własnie momentem. Mogę jedynie dodać, że ja za każdym razem oglądam swój ring przed jutrzejsza walką.

Obecnie zajmujesz się zawodowo malowaniem. Co było bodźcem aby podjąć próbę życia z pasji i założyć Paka Art Studio?

Wiesz ja ogólnie nigdy nie imałem się pracy i odkąd wkroczyłem w dorosłość pracowałem jak każdy inny, kto potrzebował stabilności finansowej i życiowej. Ciągle jednak moim drugim domem nie była praca, a pasja, której nie zostawiłem z tyłu.
Myślę, że to ona sprawiła, że mogłem to wszystko przetrwać, ten cały zgiełk i wyścig szczurów, który dało się zauważyć pracując w różnych miejscach. Pasja zawsze była taką moją odskocznia, lekiem na całe zło, przez ten okres, kiedy musiałem mierzyć się z robotą
u kogoś kogo nazywa się, szefem. Moje ostatnie lata pracy mocno zweryfikowała rzeczywistość, z która się zderzyłem, a wraz z rozwojem talentu, bardziej poświęcałem czas i energię dla klientów, zgłaszających się do mnie po realizacje zleceń, niż na zwykłą tyrkę od 7 do 15.
To były mieszkania, place zabaw, prywatne garaże i wiele innych obiektów. Wkrótce okazało się że musiałem utworzyć kalendarz realizacji zadań. W wolnym czasie malowałem dla siebie swoje projekty, które wciąż za mną chodziły. To było takie przeobrażanie szarych miejsc w kolor, w kolejne charaktery sygnowane tagiem Ibeks’84. Tak zresztą robię do dzisiaj bo uważam że ma to w sobie  prawdziwego ducha tej zajawki. Jeśli nie w moim mieście, to w każdym innym miejscu w Polsce, gdzie podróżuje do znajomych czy
na odbywające się Jamy. W taki sposób zwiedziłem prawie cały kraj, a okno w podróży pozwoliło mi przemyśleć kilka istotnych spraw, jak takich żeby zrobić wszystko by żyć pasją i z pasji, i to na maksa po latach mi się udało. Mogę powiedzieć jedynie, ze warto żyć marzeniami i mieć w życiu cele. To taki bodziec, który
pozwala by nasze życie miało jakikolwiek sens. Jeśli nie masz dla kogo żyć, żyj dla pasji, celów i marzeń, bo tu również można odnaleźć szczęście. Ja je znalazłem i życzę tego każdemu z osobna, nawet tym którzy po drodze podrzucali kłody, by to we mnie zniszczyć .Nie poddałem się! Mogę powiedzieć, że wygrałem życie i mocno umocniłem w sobie miłość do tego co kocham najbardziej, a ci ludzie mimo tamtych błędów również na to szczęście zasługują, jak każdy, bo nie czuje żalu, tez popełniałem w życiu błędy i również wiele mostów po drodze spaliłem.
Pamiętasz swoje pierwsze komercyjne zlecenie?
Nigdy nie zapomina się momentów, o których można stwierdzić, „ktoś jednak dostrzegł mój talent”. Pamiętam swoje pierwsze zlecenie i związane z nim śmieszne sytuacje. To było w klubie „Black Star” powstałym w Lęborku. Wiesz byliśmy wtedy dzieciakami, tak przynajmniej patrze na to dzisiaj, ale wtedy właśnie to poleciało jak fala, ten cały późniejszy rozwój, pierwsze legalne ścianki, które
ogarniał mój brat Sławek ale nie po to, żeby robić komercyjne sztuki, ale przede wszystkim malować dla siebie, z czystej zajawy i nie koniecznie pod osłoną nocy. Tam rozwijałem się latami i ćwiczyłem kreskę. Takich miejscówek w mieście na początku mieliśmy dwie później siedem, i regularnie ich przybywało, obecnie przestałem je liczyć bo ciągle dochodzą nowe, a mój skoroszyt jest nieźle wypchany opieczętowanymi pismami.
Dziś już wygląda to inaczej bo nie bujam się zbyt często po tych starych miejscach, ciągle w ręce wpada mi coś nowego, wolę zrobić pracke w innej części miasta i być widocznym w centrum na trasie autobusu miejskiego, niż zamykać się ciągle w starych miejscówkach gdzieś na obrzeżach miasta. Czasami jedynie chodzę popatrzeć jak czas zmienia te miejsca. Często poddaje je weryfikacjom jako miejsce na tegoroczny jam, ponieważ od 6 lat jestem organizatorem
ogólnopolskiego graffiti jamu kryjącego się pod hasłem „Bitwa o Miasto”. Sprowadzam do Lęborka rok rocznie cała kolebkę (ok.70-ciu artystów z całej polski) tych wszystkich ludzi których poznałem na przestrzeni lat, a często są to osoby, których pracami jarałem się w złotych czasach „ślizgu” nie mając styczności z farbą i tak udało mi się nie tylko jeździć po całej Polsce malując na różnych imprezach, ale również zaprosić ludzi do siebie, by jak to zawsze powtarzam
naładowali baterie na swoja artystyczna przyszłość. Staram się to zrobić na tyle by oddać tym ludziom hołd za lata włożonej pracy w rozwój graffiti w Polsce i tego się trzymam, ta myśl mnie napędza. Każdego roku powtarzam sobie  (ze zmęczenia ogromem włożonej w to pracy), że to ostatni jam, jaki zrobiłem. Mam jednak nadzieje ze artyści dobrze się tutaj czują, skoro co roku wracają i co roku jest ich tu coraz więcej, na tyle ze muszę domawiać dodatkowe miejsca i mieć asy w rękawie by pomieścić niezapowiedzianych gości. Piękne jest
to uczucie, kiedy po tym wszystkim jesteś bardzo zmęczonym, ale szczęśliwym człowiekiem. Takie samo uczucie przynosi mi praca dla klienta,  gdyż nie zawsze zlecenie trwa jeden dzień, czasami jest to bardziej długofalowe, i wtedy przychodzi ten etap upadku oraz moment, kiedy tańczysz z radości, kiedy jesteś na 80% ukończenia pracy i już wiesz że jest dobrze i ten klimat ci się udziela. Nie chodzi tu o pieniądz, ale o to, ze sam jesteś zadowolony z tego, co zrobiłeś. Ten entuzjazm wciąż mnie napędza, szczególnie kiedy masz wolna rękę przy wyborze projektu jaki powstanie. Wtedy jest to na maksa zajawka i pasja sama w sobie. Nie potrafiłbym sobie wyobrazić, na przykładzie artysty w studiu nagraniowym że mógłbym śpiewać nie swoje utwory, wtedy może wyglądałoby to pięknie, ale chyba bym tego wszystkiego nie czuł.

 

Mocno przełamujesz stereotypowy wizerunek writera. Udzielasz się charytatywnie współpracujesz z poważnymi organizacjami. Czy ciężko było zbudować zaufanie i przekonać ludzi, że pomiędzy graffiti, a wandalizmem nie musi występować znak równości?

Wiesz myślę że to jest tak, że dobrze wyglądające graffiti broni się samo, nic nie musisz robić, cokolwiek by się nie działo twój skill jest w stanie zburzyć pewne dominujące w tym świecie schematy. To również się tyczy osób które trzaskają kozackie style, a nie wyłącznie charaktery, to jest stały fundament, jeśli ktoś ma dobrą rękę to jego prace bronią się same
i ciężko nie nazwać ich sztuką, nawet jeśli powstają na nie legalu, ale są zrobione świetnie to jest w nich coś co przyciąga oko nawet zwykłego laika. Myślę że dziś żyjemy w trochę innych czasach ponieważ graffiti ewoluowało i nastąpił boom konkretnych prac w całej Polsce. Graffiti mocno zakorzeniło się w świadomości ludzi, którzy zaczęli podziwiać miejska sztukę w swoim otoczeniu i uważam że potrafią dostrzec piękno tej formy. Ja akurat robię charaktery, widoki,
pejzaże cokolwiek co mam na zdjęciu, a uważam że będzie dobrym tematem do przeniesienia na ścianę, coś, obok czego ludzie nie przejdą obojętnie, bo
obrazek zawsze przyciągnie ulicznego widza, myślę że w każdym aspekcie przypadkowy odbiorca znajdzie coś dla siebie nawet jeśli miałoby to powstać gdzieś na jakimś pustostanie. Dominuje taki stereotyp dotyczący graffiti, iż to tylko bazgroły i ludzie często podchodzą do tego w stylu „Panie, a co tu jest napisane”, a nie do końca o to w tym chodzi aby zwykły przechodzeń miał to rozczytywać. Jak kiedyś powiedział mój serdeczny kolega Erza– „To ma wyglądać, a nie być rozczytywane” i o to chodzi w tym całym pięknie. To my mamy
się rozpoznawać na ulicach stad ten cały szyfr. Jeżeli chodzi o przełamywanie stereotypu writera to raczej bierze się to stad że ja po prostu działam w tym świecie i robię to tak jak to czuje. Jeśli uważam, że mój talent może stać się motorem zapalającym do niesienia pomocy innym to po prostu to robię. W okresie mijających lat zrobiłem wiele charytatywnych projektów, które pomogły osobom potrzebującym i zrobiłem je z potrzeby serca. Wiesz to jest tak że możesz na początku nie mieć nawet tej świadomości, że
robisz coś z celem lub bez, ale są takie momenty, że nagle idziesz spać i wyskakujesz z łózka jak poparzony i wiesz że chcesz pomóc. Nagle dociera do ciebie ta myśl „Mogę pomóc” i wtedy to wszystko co się w tobie dzieje ten cały proces twórczy, jaki drzemie w środku rozkwita wbija cię na właściwy tor, i wiesz że to zaczyna mieć sens. Całe to malowanie i talent twoich rąk staje się narzędziem do niesienia pomocy i uszczęśliwia nie tylko ciebie, ale również tych, którzy na prawdę w danym momencie tego potrzebują. Wtedy pasja idzie
w parze z pomocą i to jest cała esencja i piękno, jakie możesz dać od siebie. ” Człowiek jest wielki nie przez to, co posiada, lecz przez to, kim jest; nie przez to, co ma, lecz przez to, czym dzieli się z innymi” jak mawiał Jan Paweł II-ja to w sobie odnalazłem na drodze przygody z farbą.

 

Odchodząc na chwilę od tematów malowania. Jesteś także diggerem. Pochwalisz się swoją kolekcją płyt i powiesz, jaka niesie dla ciebie największą wartość?

Moja przygoda z płytami zaczęła się miliony lat świetlnych zanim chwyciłem za farbę, a mianowicie, kiedy miałem 8 lat i jak gąbka chłonąłem wszystko, co mnie otacza. To był taki moment mojego życia, w którym mocno jako dzieciak ery lat 90-tych zajarałem się postacią Michaela Jacksona. Jego taniec, ruchy i śpiew, koncerty wideoklipy sprawiły ze poruszyło się we mnie coś co później przerodziło się w prawdziwą pasje.
W życiu nie pomyślałbym że to zostanie ze mną na zawsze, raczej że to taka przelotna zajawka i zaraz będzie następna, a jednak zostało. Mówi się iż najlepsze zajawki to te z czasów dzieciństwa, a najpiękniejszy jest fakt, że mimo upływu lat odkrywam ciągle coś na nowo, akurat Jackson, jak mało kto mocno zadbał aby jego muzyka była wciąż nieśmiertelna, a jego płyty i utwory nawet po 30 latach świetnie radzą sobie na listach sprzedaży, co dowodzi
że ten człowiek przeskoczył nie tylko swoja erę, ale również kilka następnych. Nie ma chyba dnia, kiedy nie poluje na coś kolejnego do swojej kolekcji, to jest taka zabawa na całe życie, a wiele momentów sprawiło ze skakałem pod sam sufit, kiedy zdobyłem coś, na co polowałem latami, to takie moje drugie szczęście i ogromna duma, jak budzę się rano i widzę ten płytowy sukces.
Jeśli chodzi o największą wartość to chyba winyl „Thriller” najlepiej sprzedający się album wszech czasów podpisany przez Michaela złotym markerem, to niesamowite uczucie dla kolekcjonera trzymać ten 8 cud świata w rękach.
Poza Michaelem oczywiście kupuje również wydawnictwa innych artystów, które odsłuchuje w czasie podróży lub kiedy po prostu pracuje na ścianie. Muzycznie jestem mocno otwarty, ale to on mnie tego nauczył. Na dzień dzisiejszy w swojej kolekcji posiadam ok 2,500 rzeczy z czego większość to płyty z różnych rejonów świata, a co do Micheala, jestem niesamowicie szczęśliwy,  że Bóg wydał na świat muzycznego geniusza, z którego dziś tak wielu artystów czerpie inspiracje do swoich dzieł.

Pewnie wiesz że podpisany „Thriller” to prawdziwy biały kruk i jego ceny sięgają na aukcjach tysięcy dolarów. Można powiedzieć że masz na półce prawdziwy skarb pamiętaj aby po tej rozmowie dobrze ryglować drzwi (śmiech). Jak wspominałeś wcześniej, byłeś także B Boyem, jeździsz jeszcze na jakieś battelki czy ten etap już masz za sobą?

Ten etap mam już stanowczo za sobą i to można spokojnie powiedzieć od 12 lat. Machałem na macie jakieś 10 lat łącznie i pamiętam momenty jak żyłem tym tańcem i potrafiłem nie spać tylko gapiąc się w sufit i analizować co, jak, gdzie tam przechodzi tą ręką czy noga, jaki jest ten złoty środek do wykonania danej figury, której się wtedy uczyłem. Potrafiłem się ubrać o 3 w nocy, by pójść do piwnicy i ćwiczyć, bo uważałem ze właśnie ten środek znalazłem. Często może nie w nocy,
ale na następny dzień następowało odkrycie i wielka radość. To było takie moje życie poza czasem szkolnym, później przyszedł etap, kiedy trzeba było pracować i coraz ciężej było wydysponować czas do częstego szlifowania skilli, nadarzały się kontuzje i człowiek
wiele razy był odcięty od treningów, później oczywiście się wracało, bo pasja jednak nie pozwalała zapomnieć. Tak jest do dzisiaj, bo mimo ze nie tańczę to przez kontuzje zatrzymało się ciało, ale nie zatrzymała się głowa. Ona wciąż kalkuluje, tworzy, wymyśla sekwencje, układy i pomysły na performance jak tylko puścisz muzykę, która po chwili
sprawia że już wiem jakbym pod to poleciał z całą ekipa. W tej kwestii mocno mniej ten świat ze sobą uwiązał, a batelki zawsze z miła chęcią oglądam w necie, bo uwielbiam patrzeć jak ten świat się rozwija, tak samo na jamach w Polsce, jeśli jest akurat taka możliwość (i tu pozdro dla Koninskich batelek). Dzisiaj jedynie brakuje takich zajawkowiczów, jakimi my kiedyś byliśmy, mimo że nie mieliśmy takiego dostępu przez postęp technologiczny jaki dzisiaj ma młodzież. Dożyliśmy czasów,
w których jest mnóstwo miejsc, gdzie można ćwiczyć, i nie trzeba używać funkcji „slow motion” oglądając zawody na Vhs-ach. Świat się rozwinął dla nas o 10 lat za późno.

 

Co do zajawki rzeczywiście dzisiaj u małolatów ciężko jest dostrzec tą pasje z jaką człowiek był zagłębiony w hip hop mając naście lat i to moim zdaniem paradoksalnie wynika z łatwej dostępności materiałów, na każdym kroku nie tylko w sieci. Niebawem ukażę się twoja książka. Możesz powiedzieć skąd pomysł, aby zmierzyć się z taką formą?

Pomysł zrodził się jakoś dwa lata temu. Pomyślałem sobie że wydam coś w formie fizycznej jako pamiątkę dla wspierających mnie ludzi z mojego otoczenia. To miało być wydawnictwo na moje okrągłe 15-lecie twórczości artystycznej jednak szybko zauważyłem że nie chce wydawać tego na prędce,
ponieważ zrodziło się wiele tematów, jakie chciałbym nakreślić szczególnie tym, którzy być może nie posiadają pewnej wiedzy, będącej dla mnie istotną. Chciałem ludziom przybliżyć świat graffiti, jaki widzę oczami mojej wyobraźni, przelać to na papier i taki utrzymałem koncept. W dobie tych ostatnich dwóch lat wydarzyło się tyle w moim życiu,
że cała artystyczna praca, pokryła się z praca nad książka i na odwrót. W pewnym momencie zderzyłem się z efektem zmęczenia materiału i ogromu artystycznej harówki, jaka przeplatała się między tworzeniem tego wydawnictwa, dlatego na pewien czas odłożyłem to na bok. Tej lokomotywy nie potrafiłem już w żaden sposób zatrzymać, gdyż ciągle byłem zaangażowany w kolejne projekty, o których chciałem wspomnieć na łamach tej książki.
W pewnym momencie zacząłem sam siebie pytać czy to aby na pewno powinno nastąpić teraz? Czy może jeszcze poczekać? Kiedy nastąpi ten moment? Kiedy powiem sobie „Dobra, Stop,Wypuszczamy!”? Ten moment nastąpił i postanowiłem że w te święta dokonam ostatnich szlifów nad tym wydawnictwem i myślę na marzec będę trzymał w reku spełnione marzenie, które następnie puszcze w świat.

Zdradzisz czego odbiorca może się spodziewać po „Historiach ociekających farba po ścianie”?

Jak sama tylna okładka mówi książka jest napisana do odbiorcy, który może nie bardzo wierzy w siebie i swoje miejsce na ziemi. Obróciłem to w formę przekazu do osób, jakie spotkałem po drodze podczas wędrówki, a chciałbym im coś powiedzieć od siebie.
W książce znajdziesz wszelkiego rodzaju historie z farbą, z pewna puenta do odbiorcy na końcu. Ta cała kolebkę tej wędrówki, od początku do czasów obecnych i to jak to wszystko we mnie dorastało. Ciągle pracuję nad ostatnimi tekstami, które mam nadzieję ze dadzą ludziom kopa do działania w życiu.
Cała książka zaczyna się od słów „Obudziłem się w gronie klaszczących nad moim łóżkiem lekarzy”. Tak zaczyna się cała przygoda mojego życia odkąd wybudzili mnie ze śpiączki po tym, jak będąc zaledwie 2 letnim chłopcem i sięgając po kulkę śniegu na oknie wypadłem z drugiego pietra. Całe swoje życie pamiętam od momentu, gdy się wtedy obudziłem często ta pamięcią zaskakując swoich rodziców.

 

Twoja książka miała ukazać się już przed rokiem, zechcesz przybliżyć, dlaczego wówczas nie doszło do premiery?

Rok 2017 to ciężki okres dla mnie choć czas już teraz goi rany i nastał ten moment, kiedy mogłem do niej wrócić, do pasji i książki zarazem. Przed rokiem w tragicznym wypadku zginęła moja siostra wraz ze swoim partnerem. Pędzący 110 km/h pijany kierowca przerwał ich życie z początkiem lata 2017 roku wjeżdżając w stojącego na poboczu quada, którym wracali do domu.
W tamtym okresie coś we mnie zgasło, czas jedynie powoli pozwolił na to bym mógł się podnieść i walczyć dalej o siebie dla nich i dzieci, bo wiem, że tego właśnie by chcieli i tak starałem się wrócić silniejszy i dziś twardo tu stoję niosąc ludziom nadzieje otaczając ich pięknem kolorowych murali. To taka moja mała misja ziemskiego życia.
Myślę, ze każdego Bóg do czegoś tutaj powołał. Warto zajrzeć w głąb siebie i w sobie to odkryć.

 

Bardzo mi przykro i szacunek że mimo tak ciężkich i strasznych doświadczeń pozostałeś osoba pełną optymizmu i chęci do dalszych działań. Powiedz na koniec jak osoby chcące wejść w posiadanie twojej książki będą mogły tego dokonać?

Z początku planuje limitowane 200 sztuk, a później jak już będzie forma fizyczna wydawnictwa i znajdzie się w Bibliotece Narodowej oraz 17 innych wybranych bibliotekach w Polsce, postaram się przekonać do wydania powszechnego przez zaznajomione wydawnictwo kulturowe, choć jeszcze do końca nie wiem czy limitowana wersja nie zaspokoi moich obecnych potrzeb.
Tak samo, jak często w ostatnim momencie zmieniam projekt idąc na ścianę, tak samo tu nigdy nie wiem z czym wyskoczę nocą z łóżka wpadając na kolejne pomysły. Tworząc staram się nigdy nie popadać w „małżeńska rutynę”, a raczej dbać o to, jak o płomienny romans, taka powinna być sztuka tworzenia artysty-ciągle na świeżo z nie planowanymi pomysłami!

Dzięki wielkie za poświęcony czas i obszerną rozmowę. Cóż kolejnych owocnych lat na drodze artystyczno- zawodowej.

Rozmawiał: Mariusz Kaszuba (EklypseOne)

Powiązane:
Najnowsze newsy:
Komentarze: