“Każdy na swój sposób jest kabaretem dla reszty ludzkości” – wywiad z Legendarnym Afrojaxem

Opublikowano: 23/01/2024
Autor: Jakub Sommerfeld
Zdjecie newsa

Zespół Tenisówki Bapci Stasi, kolejna płyta Afro Kolektywu, rapowanie do żywej perkusji, ojcostwo oraz dbanie o formę, nawet jeśli tekst dotyczy drapania się po pędzlu – to tylko niektóre z tematów, które poruszyliśmy podczas rozmowy z Legendarnym Afrojaxem. Zapraszamy do lektury!

Notka na wikipedii mówi, że historia Afro Kolektywu rozpoczęła się w 1994 roku, kiedy to niezadowolony z powodu poziomu muzycznego odszedłeś z punkrockowego zespołu Tenisówki Bapci Stasi. Nigdy o tym nie słyszałem. Dlaczego nie satysfakcjonował Cię poziom Tenisówek? 

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że kompletnie nie mam nic wspólnego z tą notą na wikipedii, jej aktualnymi rozmiarami i wszystkimi zawartymi w niej szczegółami. Acz bardzo jestem wzruszony, że komuś się aż tak chciało. Ale do rzeczy. Ty o tym nie słyszałeś, a ja już o tym zapomniałem! Wspominałem o tym dawno temu w historii Afro Kolektywu, która była zamieszczona na naszej pierwszej stronie internetowej – skasowanej kilkanaście lat temu. Jak widać, ktoś i to odkopał. W internecie nic nie ginie, i dobrze. 

Dlaczego nie satysfakcjonował mnie poziom artystyczny? Moi koledzy z zespołu chcieli sobie po prostu pograć. Ja chciałem nagrywać płyty i wygrywać konkursy – byłem w tym trochę osamotniony. Chyba bardziej chodziło mi o to, o postawę, niż o poziom artystyczny. A ten był spoko – graliśmy nawet jakieś trudne funk-metalowe covery. Główną kością niezgody było to, że ja chciałem robić własny materiał, chciałem komponować nasze piosenki, a chłopaków to nie interesowało. Tu występuje taki paradoks, że byłem chyba najgorszym technicznie muzykiem w składzie. Za to byłem najbardziej ambitny (śmiech)

Jednak nawet po moim odejściu z tego zespołu, nasze drogi artystyczne były przez jakiś czas ze sobą splecione, koledzy wprowadzili mnie do paru składów. Pamiętam to jak przez mgłę – w momencie kiedy Afro Kolektyw nagrywał pierwszą płytę, ja jeszcze jeździłem grać próby z zespołami blues-rockowymi, folkowymi. Naprawdę to lubiłem, mimo że nie byłem Lesem Claypoolem, byłem grafomanem gitary basowej. Ale jak komuś brakowało basisty, to często dzwonił do mnie. Miałem jedną bardzo pożyteczną umiejętność, która jak się okazało, gdy trafiłem później do zespołu Kwartyrnik, została mi do dzisiaj. Umiałem sczytywać w locie gitarzystów – od razu wiedziałem, jakie są funkcje harmoniczne w kawałku. To bardzo przydatne, kiedy się pierwszy raz słyszy materiał. Szybko zaczynać trafiać w prymy akordów (śmiech)

Z Afro Kolektywem robiliśmy już wtedy swój materiał, swoje kawałki, zaczęliśmy budzić zainteresowanie, więc trzeba było się zdecydować, na którym koniu usiąść dupą. I tak odłożyłem basówkę na wiele lat, więc cała ta kołomyja z wykłócaniem się o Tenisówki była zupełnie bez sensu.

W takim razie trzeba by było nieco edytować tę wikipedię. Ona mówi, że bezpośrednio po Tenisówkach dołączyłeś do składu grającego rap i to była formacja Dos Maestros, z której zostałeś wyrzucony. Jeżeli faktycznie tak było, pamiętasz jeszcze za co?

To, że byłem w tym zespole, ustaliłem na podstawie pogłosek. Chyba Arek Deliś coś mi opowiedział, że historia zespołu Trzyha zaczęła się od Dos Maestros. Spytałem się go: “Jakie Dos Maestros?”. On wyjaśnił mi, że to był Ceubina i jeszcze jeden typ. A ja na to: “Ty, przecież ja z nimi grałem. To moi koledzy z liceum”

To było tak, że ja sobie właśnie kupiłem instrument i szukałem miejsca, gdzie mógłbym zagrać. Byłem wtedy tak żałosnym amatorem, że pasowałem tylko do jednego znanego mi składu – równie potwornie amatorskiego, bo założył go totalnie początkujący raper – Ceubina i totalnie początkujący producent – Michał Rębacz vel Rembolini. Nagrałem im jakieś linie basu. Współpraca trwała pewnie z miesiąc, a potem chłopaki powiedzieli, że nie potrzebują basisty, bo w hip-hopie jednak zupełnie nie o to chodzi, żeby ktoś im chujowo klangował na bitach. No i pod każdym względem mieli rację. 

W niedawnym wywiadzie dla Newonce Radio powiedziałeś, że polski rap w ostatnich latach niesamowicie poszedł do przodu. I jeśli chyba każdy się zgodzi, że jest lepiej niż kiedy dogrywałeś basy Dos Maestros, to w czasach rapu na fame mma i tekstów, w których refreny stanowią 90% tekstu, niejeden trueschool mógłby się oburzyć.

Moja opinia nie jest opinią znawcy, badacza – jedynie słuchacza. Stopniowo traciłem zainteresowanie polskim rapem od początku lat 2000. Bo kiedy zaczynałem rapować, to kupowałem wszystkie kasety, które ukazywały się na rynku. Uznawałem, że konkurencję trzeba znać. Bywało, że się wkurwiałem, bo coś było o wiele lepsze niż ja robiłem. Tak było w przypadku Kalibra, drugiego Wzgórza Ya-Pa 3 lub debiutu Fisza. Emade mnie sprzątnął z powierzchni ziemi – wtedy powiedziałem sobie: “Ja pierdolę, to jest światowy poziom”. Naprawdę tak mi się wydawało. 

Później interesowało mnie to coraz mniej. A na początku lat 10. to polski rap wydawał mi się już zajebiście śmieszny – wszystko sprowadzało się do autotematycznych rozkmin i to się nazywało chyba właśnie trueschool. To było strasznie skostniałe, wtórne, ja to wszystko już gdzieś słyszałem. Przede wszystkim w tym rapie nie było kompletnie nic o moim życiu. Prawie nikt mnie nie był w stanie specjalnie zainteresować swoją opowieścią, jeśli już czasem brał się za opowieść, bo najczęściej była to opowieść o tym jak rap się robi. Ale w momencie, gdy raperzy zaczęli opowiadać o tym, w jakie gry grają i jakie narkotyki biorą – to już mnie zainteresowało. Memiczne opowieści o zgniłej marchewce lub jakieś absurdy jak Książę Kapota – to wszystko już było kurwa bardziej świeże niż ci zajebiści raperzy w poprzednich latach. No i rozwijało się, było coraz fajniejsze, pojawiały się duże i niebanalne osobowości i zostawały kolejno gwiazdami. Kaz, Belmondo, Mata, w końcu rap stracił swoją napiętą twarz, a kodeksy straciły ważność. Ale to tylko moja opinia. Na szczęście nie muszę już znać się na polskim rapie. Absolutnie nie roszczę sobie prawa do obiektywizmu. Poza tym jestem stary, rap to muzyka dla młodzieży.

Przejdźmy proszę do Afro Kolektywu i do “Ostatniego słowa”.  Doszliście z nim do ósmego miejsca na OLISIE – to chyba Wasz największy komercyjny sukces w historii. Jesteś zadowolony z odbioru płyty i z tego jak się Wam razem gra na koncertach? 

Jestem bardzo zadowolony z odbioru. Jeżeli chodzi o sprzedaż, to absolutnie jest tak jak było wcześniej, natomiast relatywnie jest to ósme miejsce OLISu (śmiech). Tak że jestem zachwycony. Udało się zagrać dwie trasy, zarobiliśmy na tym trochę pieniędzy – naprawdę trochę, niemniej fajnie że w ogóle. 

A artystycznie? Mamy najlepszy skład w historii. Na przykład zawsze, ale to zawsze byłem wrogiem rapowania do żywej perkusji. Jako dla rapera było to dla mnie niewygodne. Wolałem mieć z tyłu maszynę odmierzającą miarowo ósemki, wtedy czułem się komfortowo. Jednak teraz, kiedy nasz bębniarz gra sto razy lepiej niż przedtem, a basista jest jebanym geniuszem, kiedy sekcja gra naprawdę dobrze – daje mi ten względnie równy, ale wyluzowany i ludzko pulsujący backbone – to fajniej mi się do takiego czegoś rapuje, niż do bitów z maszyny. Super, że byłem w stanie zmienić zdanie po tylu latach kolejnej absurdalnej walki z własnym zespołem, tym razem o bity pod linijkę. 

W każdym razie plan był taki, żeby nagrać płytę, zagrać trasę i się zwinąć w satysfakcji. Jednak gra nam się ze sobą tak doskonale, że podjęliśmy jeszcze jedną próbę i będziemy robić jeszcze jedną płytę. Co z tego wyjdzie? Nie wiem. Zawsze jestem sceptyczny na wszelki wypadek. Zwłaszcza, że od ponad roku nic nie napisałem. Ale zacznę, a jak już zacznę, to będzie mi zależało, by zrobić tę płytę i będę cisnął. Jeśli nie będę cisnął, to z doświadczenia wiem, że nic się nie zdarzy. Ale przycisnę i wtedy będzie płyta. 

Czyli w tym momencie jest plan na kolejną płytę, ale nie ma jeszcze konkretów? 

Mamy plan i różne pomysły na formułę, na myśl przewodnią. Na razie wszystkie te pomysły przegrywają z tym wyjściowym, żeby zrobić znowu płytę z rapem – tak jak zrobiliśmy “Ostatnie słowo”. Tylko może mniej retroaktywnie, żeby nie powtarzać tego co już było, tylko spróbować znaleźć coś nowego. Myślę, że nasz zespół ma tak szerokie horyzonty, że bez problemu znajdziemy miejsce, w którym jeszcze nas nie było. Jeśli nie kompozycyjnie to aranżacyjnie, jak nie aranżacyjnie to tekstowo. Coś się zawsze znajdzie. Nie narzekamy na brak pomysłów, bardziej na brak czasu i energii. 

Puszczałeś “Krw z krwi” swojej mamie. Napisałeś na końcu teledysku, że utwór ją rozbawił. Mimo wszystko nie miałeś przed tym żadnych oporów?

Nie miałem oporów, bo wiem, że moja mama ma zajebiste poczucie humoru i duży dystans do siebie. Pokazałem jej ten tekst chwilę po tym, jak go napisałem! Wiedziałem, że będzie się z niego śmiać i się nie zawiodłem. Moi rodzice są totalnie zajebistymi ludźmi, z totalnym luzem. Był czas, kiedy ten luz przeszkadzał w życiu – zarówno im, jak i mnie. Jednak teraz jest już tylko pozytywną cechą. 

Czy zdarzyło Ci się kiedykolwiek, że zacząłeś pisać jakiś tekst i pomyślałeś sobie: “nie no, to jest jednak zbyt prywatna sprawa, nie chcę się tym z kimkolwiek dzielić”? 

Nie mam takich hamulców. Jedynym powodem, dla którego mogę coś napisać i potem tego nie nagrać jest to, że to będzie chujowe i że już na wczesnym etapie poczuję ciarki cringe’u. Natomiast jeśli chodzi o dobór tematów, to nie. Są takie kawałki, jasne, które były ryzykowne, za niektóre zapłaciłem ceny. Na przykład “Jak Amundsen szedł na biegun”, gdzie tekst opowiada o tym, jak się staraliśmy o dziecko z moją pierwszą żoną… Chujowo, że biedaczka dostała rykoszetem, że niestety moi bliscy czasem przykro przeżywają moje liryki, bo nie zawsze jest tak różowiutko jak przy “Krw z krwi”. Ale w momencie, kiedy zacznę się cenzurować, bo kogoś mogę urazić, to będzie koniec. Bo ludzie potrafią się obrazić o wszystko. Z jednej strony… A z drugiej, bardzo to egoistyczne podejście jest. 

Bo siebie chętnie udostępnię w całości – z najwyższą rozkoszą opowiem wszystkim o swoim porannym drapaniu się po pędzlu. Nie mam z tym najmniejszego problemu. Uważam, że każdy na swój sposób jest kabaretem dla reszty ludzkości. Szczególnie ci, którzy decydują się publikować skrawki swojego życia – czy to w formie sztuki wyższej, czy niższej, czy nawet streamingu na YouTube – ale absolutnie każdy jest w pewien sposób aktorem, robi swój show. Naprawdę super czułbym się w społeczeństwie, w którym ludzie by to uznali i bez żenady mówili sobie o wszystkim. Ale nie ma czegoś takiego i nie zmuszę innych, żeby przyjmowali moją optykę. Dlatego piszę, być może urażam i muszę być gotów na konsekwencje.

Znam ludzi, których drapanie się po pędzlu, picie rzygów lub żarówka w dupie zniechęciły do sprawdzenia tych innych treściowo rzeczy, takich jak “Ostatnie słowo”.  Oczywiście jest też sporo fanów, którzy wręcz oczekują od Ciebie takiego poczucia humoru i układają z Tobą naprawdę kreatywne wiersze o sraniu na Facebooku. Jednak czy nie zastanawiałeś się nad tym, że być może na tym tracisz? 

Mam to szczęście, że muzyka jest od zawsze moim hobby. Długo chciałem być zawodowcem, chciałem móc rzucić pracę i poświęcić się tylko muzyce. To się nie udało i z perspektywy czasu uważam, że zajebiście, że mi się nie udało. Nigdy nie nie musiałem myśleć o takich sprawach, o oczekiwaniach – zawsze mogłem robić to, co sam chciałem. Jeśli masz w garażu warsztat stolarski i sobie coś tam dłubiesz, to myślisz o tym dla kogo to robisz? Robisz po prostu to co cię bawi, choćby to było krzesło bez nóżek. Masz w dupie to, że to jest kalekie. (śmiech)

Ciekawe i w sumie imponujące jest dla mnie to, że zawsze dbasz o formę. W każdym wierszu o gównie liczba sylab się zgadza. Nawet jak rymujesz o waleniu konia  na Stadionie Narodowym to używasz rymów ABAB. 

Zawsze, nie umiem inaczej. Jestem analny pod tym względem. Potrafię dziesięć razy wracać do tego, co opublikowałem i dopieszczać, szukać błędów. Drażni mnie coś, siedzi we mnie jakaś zadra i mówię do siebie: “kurwa czy to na pewno było perfekcyjne, trzeba to jeszcze dopracować”. Nie wiem, to jest chyba jakaś straszna pozostałość z lekcji języka polskiego? Może wpojono mi, że forma zawsze musi jakaś być. Powinienem się tym nie przejmować i dopuścić w tej kwestii więcej swobody, ale nie potrafię. Jestem spróchniałym pniakiem, którego nie da się przesadzić. A z drugiej strony, bo zawsze jest jakaś druga strona, czyż nie jest zajebistym właśnie kontrast między blaskiem formy a smrodem treści?

Wróćmy do Afro Kolektywu i do “Ostatniego słowa”. Czy do napisania utworu “Słodki Jezu” zainspirował Cię jakiś konkretny krzyż lub konkretny orzeł w kiblu, po którym powiedziałeś sobie: “nie no, to już za wiele”?

Było coś takiego – flaga powiewała na Placu Trzech Krzyży wbita dokładnie w miejscu, w którym stał legendarny Grzybek. To mnie strasznie rozbawiło i pomyślałem, że to jest bardzo fajny symbol, że ten symbol stoi w miejscu, gdzie stał inny symbol i to wszystko razem to symbol jeszcze czegoś innego (śmiech)

A nawiązując do “Filosofem” – jaka Twoim zdaniem popularna “życiowa” maksyma jest najgłupsza i najbardziej krzywdząca? 

“Cierpienie uszlachetnia”

W utworach “Tata wstał” oraz na płycie Mesa poruszyłeś ten temat ojcostwa ze strony kompletnie niespotykanej u innych muzyków. Czy bycie tatą jest dla Ciebie inspirujące? 

Bardzo. Mam dostęp do takich doświadczeń, do jakich nigdy bym nie miał dostępu, gdybym nie był rodzicem. Siłą rzeczy człowiekowi zmienia się perspektywa, chociaż niekoniecznie tak radykalnie, jak niektórzy głoszą. Niemniej na tyle, że mogłem poczuć, że mam zupełnie nowe przemyślenia, że gryzę pieczywo rzeczywistości z innej strony. Ponadto za sprawą dziecka jakby drugi raz przeżywasz swoje własne dzieciństwo. Znacznie słabiej – to jest taka reminiscencja, albo bardziej uczestnicząca obserwacja, za sprawą której przypominają ci się różne rzeczy. I to jest super.

Z biegiem czasu jest też tak, że interakcja z dzieckiem przynosi ci na przykład świeże leksykalne zestawienia. Może nie z każdym dzieckiem można sobie pogadać, ale z moim zdecydowanie można. Tylko nie zawsze i nie na każdy temat, bo on jest jeszcze wrażliwszy ode mnie i od mojej żony. Moja żona też jest mimozą, więc niestety nasz Maks jest podwójną mimozą. To mnie martwi – nie wróży mu to łatwego życia. A z drugiej strony cieszy, bo go trochę rozumiem. W wielu sytuacjach mogę sobie powiedzieć: “nie wkurwiaj się człowieku, ty jesteś taki sam jak ten dzieciak. Inaczej reagujesz na pewne sytuacje, bo jesteś starszy i bardziej skamieniały, ale wyjściowo jesteście identyczni”. Łatwiej jest usprawiedliwić dziecko, które jest do ciebie podobne, jeśli chodzi o profil psychologiczny.

Osobiście myślę, że zawsze należy rozumieć swoje dziecko. Jak najmniej wymagać i zezwalać na jak najwięcej. Oczywiście jest jakaś kwota minimalna pierwszego i maksymalna drugiego, ale zasadę ogólną mam właśnie taką. Uważam, że permisywizm to jest droga dotarcia do człowieka – nie zakaz i nie obowiązek. Teraz tylko wprowadzić to w  życie (śmiech)

Mój syn właśnie skończył rok, więc to wszystko jeszcze przede mną. Póki co staram się jedynie negocjować, żeby nie rzucał odkurzaczem. 

Powiem ci, że im będziesz mieć starsze dziecko, tym bardziej zdasz sobie sprawę z absurdalności zakazów. W pewnym momencie łapiesz się na tym, że zaczynasz zakazywać mu bezsensownych rzeczy. Że gdyby ono umiało dobrze argumentować i wyjaśnić swoje motywy, to nie miałbyś odpowiedzi.

Mój punkt wyjściowy jako nowego ojca był taki, że ja byłem przerażony. To doświadczenie mnie zmiażdżyło i do tej pory się nie pozbierałem, mimo że na loterii wygrałem mocno, bo syna mam naprawdę zajebistego. Ale człowiek się zmienia i jeżeli kogoś, kto czyta ten wywiad, bycie rodzicem miażdży w tym momencie, to muszę powiedzieć, że potem jest tylko lepiej. W żadnym aspekcie nie jest gorzej.

Z wielu Twoich tekstów jak na przykład z “Zawsze będziesz szedł sam” lub “Niewiarygodnie pozytywne wibracje” bije niesamowity brak wiary w człowieka. Wiem, że to hiperbola, ale czy uważasz, że to w ogóle możliwe, żeby człowiek był w stu procentach bezinteresowny, żeby nie był egoistą? 

Wierzę w to, że ludzie są z natury dobrzy i że z natury mają dużo dobrej woli, ale że pewne schematy ich przerastają. Czy to schematy, których dostarcza socjalizacja, czy te, które wynikają z podłych właściwości psychicznych, nad którymi nie mamy żadnej kontroli. Człowiek ma na ogół szlachetne intencje, ale tak naprawdę jest korkiem na fali. 

Widzę to po sobie. Wiem, że każdy jest inny, ale piszę o sobie, tak jak każdy sądzi po sobie, a to dlatego, że nikogo innego tak naprawdę nie zna. I zauważ, że piszę o sobie literalnie, to znaczy nie atrybuuję, nie przypisuję innym swoich cech, natomiast sugeruję, że żadna nie jest tylko moja. 

Jak egoizm. Zauważyłem u siebie, że jakby tak pogrzebać w historii, to nawet jeżeli zrobiłem kiedyś dobrze innym, u źródeł stała chęć zrobienia dobrze sobie. I mówię w piosence: patrzcie, ja mam tak – a Ty? A inni? Uważasz, że inaczej? Czemu tak uważasz? I kurde, chętnie bym posłuchał kontrargumentu, no ale formuła nie pozwala, piosenka jest monologiem. Zapraszam na priv.

A  co do wiary w człowieka jeszcze, to właściwie nie uważam, że istnieje coś takiego jak obiektywne zło lub obiektywne dobro. Jak popatrzysz na normy cywilizacyjne to większość przecież ciągle i nieraz ekstremalnie fluktuuje. Co było wczoraj wymogiem, dziś jest kryminałem i na odwrót. Totalnie po stronie relatywizmu. Jest znacznie mniej niebezpieczny.

W ogóle jestem psychologiem-amatorem. 90% moich tekstów to jest amatorska, a więc pewnie chujowa, ale za to zabawna psychologia.

Mnie bawią między innymi Twoje teksty. A co bawi Ciebie? Masz jakiś ulubiony film, serial, zespół lub książkę, które Cię szczególnie bawią? Mógłbyś polecić jakichś komików?

To guilty pleasure, ale ostatnio rozbawił mnie “Ojciec Ted”. To irlandzki serial, którego akcja odbywa się na jakiejś wyspie, gdzie się tylko pije i dyma owce. Za karę, za jakieś przestępstwa w takie miejsce trafia pewien ksiądz. To były jeszcze czasy, kiedy księży w Irlandii przedstawiano w miarę ciepło (śmiech) Oglądałem i zastanawiałem się, co mnie w tym cieszy. Kurwa do teraz nie wiem co. Ale kiedy to oglądałem, czułem się dobrze, a to jest mój główny drive życiowy, poczuć się trochę lepiej.


Dlatego nie oglądam filmów za bardzo. Jestem zbyt wrażliwy. Wiem, że to jest żałosne, że to śmiesznie brzmi, ale na filmy reaguję jak sześciolatek – czasem po prostu zakrywam oczy. Coś w nich potrafi mi wejść tak mocno na psychę, że nie jestem w stanie na to patrzeć. Moja żona się ze mnie śmieje, a dla mnie na przykład patrzeć jak ktoś dostaje kosza, jak ktoś się kompromituje, albo jak ktoś się stara, ale dostaje wciąż w pizdę – jest nie do przejścia. Materiał na terapię. Dlatego w sumie oglądam głównie seriale kryminalne, one są psychologicznie płytkie i to jest git. Co ciekawe, bez problemu oglądam też śmiertelne wypadki, egzekucje i samobójstwa. Bardzo materiał na terapię.

Bawi mnie większość standuperów, tylko że po obejrzeniu kilku występów już ich nie rozróżniam. Ale odpowiada mi ten typ humoru – bezkompromisowy, czasem wręcz chamski, ale przy tym dialogujący. Gdybym nie był raperem, to chciałbym być stand-uperem. Pewnie nie byłbym zbyt dobry, ale nie szkodzi – raperem też nie jestem zbyt dobrym. (śmiech)

Potrafisz pisać bardzo różne teksty – zarówno publicystyczne, jak na przykład “Polonez…”, jak i bardzo osobiste. Klasycznie hiphopowe, jak i te “piosenkowe”. Również forma projektów, w których brałeś i bierzesz udział była bardzo zróżnicowana. Zastanawiam się, co Tobie jako twórcy sprawia najwięcej frajdy?  

Zawsze najwcześniejszy etap jest dla mnie najfajniejszy – ten, w którym wszystko jest jeszcze projektem. To znaczy masz już jakieś konkrety, na których możesz oprzeć kreację, ale jeszcze wszystko jest możliwe. Dopiero później to zderza się z rzeczywistością i bywa różnie.

Jeśli chodzi o teksty – zdecydowanie im bardziej osobiście, tym lepiej. Rzadko uprawiam publicystykę i to nie bez przyczyny. Nie jestem w tym najlepszy. “Polonez dla początkujących” to niby diagnoza społeczna, a tak naprawdę kartki z pamiętniczków, które znalazłem w piwnicy. Wszystko kręci się wokół mojej dupy. Im bardziej, tym większą sprawia mi to przyjemność. Najbardziej lubię projekty solowe. Dlatego, że w tym przypadku faza projektu trwa najdłużej – tam aż do końca nie musi się zderzyć z czymś, co hamuje twoje urojenia.

A jak robisz coś z kimś, to na pewno będą jakieś kompromisy i na pewno coś wyjdzie inaczej, niż sobie zaplanowałeś. Z drugiej strony wiem, że to zderzenie ma zbawienny wpływ. Bo jeśli mówimy o muzyce rozrywkowej, to fajnie jak jest w tym wszystkim więcej ludzi, więcej kolorów. Właściwie głównie dlatego chcę ciągnąć dalej zespół – wiem, że artystycznie to ma sens. Poza tym tyle lat już rafinuję umiejętność współpracy, że jestem w stanie sobie z jej koniecznością psychicznie poradzić. Okresy przyjemności z tworzenia trwają u mnie coraz dłużej. A czy to lepiej dla słuchacza? To jest już zupełnie inne kurwa pytanie. 

Czujesz się niedoceniony przez słuchaczy? 

Oczywiście, że mógłbym osiągnąć więcej pod względem popularności. Ale też nie osiągnąłem mało. To nie jest tak, że mnie nie ma, że kompletnie przegrałem. Coś tam jednak wygrałem. Na tyle dużo, żeby czuć sens, ale na tyle mało, żeby mnie to nie zabiło. Bo większa sława byłaby dla mnie zabójcza, teraz to wiem. Nie czuję się niedoceniony, wręcz przeciwnie – w ogóle ja strasznie dużo mam, jednego nie mam: zdrowia psychicznego. Jak by to ująć? Moje myśli są tak mroczne, że nie mogę za bardzo ich karmić – muszę mieć obniżone wszystkie poprzeczki, bo gdybym nie szukał pozytywów we wszystkim, to już dawno by mnie nie było. Ideałem byłoby nie wymagać od siebie, od innych tym bardziej.

W zeszłym roku byłeś całkiem aktywny muzycznie. I to też trochę nietypowo, bo na przykład wypuściliście epkę z Kadetem Szewczykiem z Tobą w roli producenta. Byłbyś w przyszłości chętny na powtórzenie takiego projektu lub na zrobienie go z innym raperem?

Ogromnie. Wsiąkłem ostatnio w ogóle w produkcję muzyczną, w inżynierię dźwięku. Przez ostatnie 2 lata nauczyłem się więcej niż przez poprzednich 20. Gdybym mógł pójść w tę stronę, to bardzo chętnie bym poszedł. Czekam na propozycje współpracy. Przy czym ostrzegam, że jestem chimeryczny i za chwilę mi się odechce być producentem i zacznę znowu chcieć być raperem (śmiech)

Kompletnie nie umiem tego łączyć – albo piszę teksty, albo robię muzykę. Nie ma tak, że robię dwie różne rzeczy jednocześnie. To też efekt obniżonej poprzeczki, nie daję rady wcielać się w duet czy trio. Bo bardzo chciałbym mieć trzy doby w jednej i tylko wolny czas. Ile ja bym wtedy rzeczy zrobił, ile ja mam pomysłów na aktywność. Nigdy w życiu się nie nudziłem. To jest fajne, ale też kłopotliwe.

Dzięki grze, którą poleciłeś na Instagramie, czyli dzięki “Score!Match” nie nudziłem się na kiblu przez jakiś rok – rozegrałem na telefonie kilka tysięcy meczów.

Co ty gadasz? Serio?! Super. Uważam, że to jest jedna z najbardziej niedocenionych gier. Ma słabe oceny i nie rozumiem dlaczego. A jestem koneserem gier piłkarskich. Albo inaczej – byłem do pewnego momentu, powiedzmy do roku 96. Wtedy znałem naprawdę wszystkie, teraz jakąś frakcję zaledwie. “Score! Match” to jest taka gra, której wtedy szukałem i która wydarzyła się dopiero teraz. 

Nie wiedziałem o tych ocenach. Mam kolegę, który rozegrał już chyba ponad 20 tysięcy meczów i który godzinami może rozmawiać o tym, jak wykorzystać piłkarzy na poszczególnych pozycjach. To jest jednocześnie prosta, jak i skomplikowana gra. A jakie inne gry sportowe mógłbyś polecić, niekoniecznie na telefon? 

Tak naprawdę na telefonie gram tylko w tę grę, żadne inne mnie nie wciągnęły. Ostatnio ogrywam biblioteki Super Nintendo i PC Engine – to szczytowa i schyłkowa epoka dwuwymiaru w grach. Później cały przemysł poszedł w o jeden wymiar za dużo dla mojej percepcji. No i niedawno sprawdzałem tenisowe gry tak do 2000 roku, na każdą możliwą platformę. I poleciłbym dwie gry na właśnie Super Nintendo: “Super Tennis” – to jest ta bardziej znana i “Smash Tennis” – to ta mniej znana, przynajmniej poza Japonią. A trzecia na PC Engine: “Final Match Tennis”. Wszystkie trzy doskonałe, dziesiątkowe. Akurat trwa Australian Open, bardzo na czasie.

Niestety nie znam się na tenisie. Ja ze sportowych gier poza Score!Match do dzisiaj gram w New Star Soccer na telefonie. A najwięcej godzin spędziłem z NBA 2K. Śledzisz jeszcze koszykówkę? Ciekawe, że fani NBA z lat 90., którzy piszą negatywne komentarze o współczesnych koszykarzach, bardzo często przywołują Karla Malone’a, któremu poświęciłeś cały utwór w 2001 roku. Mówią, że Karl by ich wszystkich pozabijał swoimi łokciami. 

Pewnie tak, ale koszykówka to była inna gra, tyle się zmieniło ostatnio, że ja się serio i niestety nie orientuję. Kurwa, świat to też była inna gra w latach 90 i inna jest teraz. Weź nadąż.

Na koniec jako fan zespołu Afro Kolektyw chciałbym zapytać o merch – czy pojawią się jeszcze koszulki z “Płytą pilśniową” lub czy myśleliście o czymś nowym?

Bardzo chcieliśmy zrobić papier toaletowy z moim ryjem – tak jak kiedyś był papier toaletowy z Jerzym Urbanem. Niestety Urban miał widocznie lepsze dojścia do fabryk czy tam manufaktur. Nam to się ekonomicznie zupełnie nie zgodziło. Przy czym przykro mi, ale jestem od merchu dość daleko – ogarnia to nasz menedżer. Wielce sprawnie, więc polecam kontakt. Ja nie wiem, nie powiem. Aha, poza papierem toaletowym był chyba też kiedyś jakiś pomysł z prezerwatywami, korkociągami i z przepychaczką do sracza. Wszystkie bardzo szlachetne idee i wszystkie pozornie praktyczne, ale po kosztorysie jednak nie. 

Spoko, w takim razie czekam na koszulki z kwiatem w okularach, mimo wszystko na przepychaczkę oraz na nowe płyty. Dziękuję za wywiad! 

Jestem zobowiązany. Korzystając z okazji przepraszam wszystkich, którzy oczekiwali i się nie doczekali. Całuski dla Bibi. Chuje precz!

(Fot. główna – źródło: https://www.instagram.com/afrojax_afrokolektyw/ )

Postaw mi kawę na buycoffee.to
Powiązane:
Najnowsze newsy:
Komentarze: